czwartek, 7 marca 2013

Rozdział 18

Natrafiłam na norę, którą zamieszkiwały dzikie lisy. Całe białe i bardzo złe na mnie. Mając miecz szybko się z nimi uporałam. Trzy z nich uciekły, ale dwa dałam radę dogonić i zabić. Ślady morderstwa ukryłam pod czystym śniegiem, a upolowane lisy schowałam pod grubą warstwą śniegu, aby nikt ich nie znalazł. Nie byłam szczególnie głodna, więc schowanie ich na później było dobrym pomysłem.
Arena była okropnie nieprzyjemna. Śnieg w niektórych miejscach sięgał do kolan, mgły, zero widoczności i oczywiście paraliżujące zimno. Byłam ty dopiero ok jakiś dwóch, trzech godzin, a nie czułam już palców u nóg i rąk. W dodatku byłam strasznie obolała. Mój policzek już nie krwawił, ale została nieprzyjemna rana. Za to o wiele gorzej prezentowało się moje ramie. Ciągle sączyła się z niego krew oraz żółta wydzielina, a rany były dość głębokie. W dodatku porozrywany materiał pozwalał przenikać zimnemu powietrzu przez całą moją rękę. W rezultacie była opuchnięta i cała fioletowa. Nie wspominając już o zamarzniętej krwi na niej. Coś okropnego.
Kiedy miałam pewność, że nora jest już pusta wrzuciłam tam plecak, czarną buteleczkę, oraz miecz. Sięgnęłam po kilka gałęzi z drzew iglastych. Miały posłużyć się mi jako miotełki. Zatarłam swoje ślady w okręgu dziesięciu metrów od nory, wrzuciłam do niej "miotełki" i sama wślizgnęłam się tam. Było tu tak samo zimno jak na dworze, a w dodatku ziemia była bardzo przemarznięta  i biło od niej zimno. Na szczęście nie wiał przeraźliwy wiatr. Byłam zdumiona, że lisy zrobiły tak wielką norę, chociaż nie. Możliwe, że to wytwór Kapitolu.
Po chwili wręcz byłam w tym przekonana, ponieważ z jednej ukośniej ścianki zamarzniętego błota wystawało małe szkliste kółeczko, które co jakiś czas "rozglądało się" po całej norze, a potem wracało na miejsce i znów było skierowane tylko na mnie. W danym dystrykcie, jak na przykład w dwunastce były emitowane przeważnie losy tylko trybutów z tego dystryktu. Chyba, że działo się coś niezwykłego z innymi trybutami, lub trybuci zginęli. Byłam ciekawa, czy dwunasty dystrykt mnie teraz ogląda. A może widzą Jacksona? Może Jackson nie żyje? Ciekawe ile trybutów zostało zabitych.
Nurtowały mnie te pytania, ale przypomniałam sobie, że nadal nie zbadałam zawartości mojego plecaka.
Chcę się za to zabrać, ale przerywa mi wystrzał armat Każdy wystrzał oznacza jednego martwego trybuta. Bitwa przy Rogu Obfitości z pewnością dobiegła końca. Służby porządkowe zabiorą zakrwawione
zwłoki, dopiero gdy zabójcy się rozproszą. Jestem dość blisko Rogu, ponieważ nie maszerowałam długo. Około trzech godzin. Nie wychodząc z nory w spokoju liczę wystrzały. Jeden, drugi, trzeci, czwarty i tak aż do trzynastego. Trzynastu trybutów zginęło podczas pierwszych godzin. To bardzo dużo. W grze pozostało jeszcze jedenaście osób. Wieczorem przekonam się kto zginął, a kto ocalał.
Sprawdzam zawartość plecaka. Znajduję tam czarny, dość mały śpiwór, paczkę suszonej wołowiny, zwój drutu, metalowy kubeczek, dwa spore metalowe pudełka zapałek oraz siarkę na papierku w każdym z pudełek. Są jeszcze dwa noże. Jeden duży nóż z podwójnym ostrzem jednym  płaskim, drugim chropowatym do cięcia. Drugi nóż był  mały, dobrze układający się w dłoni. Oba umocowałam przy swoim pasie na biodrach.
Gdy zbliżał się wieczór zaczynałam się robić głodna. Nie śmiałam jednak tknąć suszonej wołowiny.  Rozpalenie ogniska i usmażenia jednego z lisów też nie wchodziło w grę. Większość trybutów będzie aktywna również nocą, a blask ogniska jest bardzo łatwy do wypatrzenia. Poczekam z tym do jutrzejszego poranka.
Na dworze całkowicie ściemniło się. siedziałam skulona, zawinięta w za mały śpiwór z kapturem na głowie i trzęsłam się. Zrobiło się tak potwornie zimno. Wydawało mi się, że zamarzam. Byłam temu bardzo bliska.  Kilka minut później usłyszałam hymn Panem. Wyjrzałam z nory i patrzyłam na zdjęcia zabitych trybutów. Byli to: dziewczyna z jedynki, chłopak z dwójki, para z trójki, dziewczyna z czwórki i piątki, para z siódemki, para z dziewiątki i dziesiątki oraz dziewczyna z jedenastki. Trzynaścioro zabitych trybutów. Zauważyłam, że tylko dwunastka i szóstka mają przy życiu obu swoich trybutów, a na domiar tego jestem jedną z pięciu żyjących dziewczyn. Różni nas tylko jedna mała rzecz. One to maszyny do zabijania, a ja farciara, której udało się cudem uciec.
- Gratulacje, Rosie. - szepczę z ironią.

Bum! - przebudziłam sie. Bum!
Dwa wystrzały armat. Zginęło dwóch trybutów. Wysunęłam dłonie spod kurtki i dotknęłam nosa. Był lodowaty, tak samo jak moje policzki. Na jednym z nich miałam jeszcze zaschniętą krew. Ciekawi mnie kto tym razem zginął. Pozostało już tylko dziewięciu zawodników.
Odczekałam około godziny od przerażających wystrzałów, zwinęłam śpiwór i schowałam go do plecaka. Wyjęłam metalowy kubeczek i napełniłam go dużą ilością śniegu. Podpaliłam jedną zapałkę i przytrzymałam bardzo blisko dna kubeczka. Szybko się nagrzał i rozpuścił śnieg. Zapałek miałam sporo, więc nie martwiłam się o ten zapas, ponadto zapałki były duże i grube, wielkości małego palca u ręki.
Po rozpuszczeniu miałam około pół kubeczka zimnej jak lód wody. Tyle mi wystarczało. Nie chciałam pić jej w dużych ilościach, ponieważ od jej temperatury mogłabym się rozchorować.
Na dworze robiło się szarawo, ale nie świtało jeszcze. Taka pora jest najlepsza na rozpalenie ogniska.
Wyszłam i od razu poczułam jak zimne powietrze przeszywa mnie i znów zamraża rękę. Przez noc jej stan się nie polepszył. Rany porobiły się czarne i fioletowe, a żółta wydzielina wciąż z nich wypływała. Nie zwracałam na to uwagi, bo wiedziałam, że jeśli zacznę histeryzować i przejmować się tym ból tylko wzrośnie. Zarzuciłam plecak na plecy, wzięłam miecz i dopiero wtedy przypomniało mi się o małej czarnej butelce. Wróciłam po nią do nory. Podczas bitwy przy Rogu Obfitości chwytałam w ręce co popadnie, a ta akurat stała na mojej drodze. Było tu napisane "środek skrajnie łatwopalny".
- Igrająca z Ogniem Rosie Stanley weszła w posiadanie skrajnie łatwopalnego środka, przypadek? - mówiłam do małej kamerki w ścianie nory. Buteleczka również znalazła się w moim plecaku. Odszukałam miejsce gdzie wczoraj zakopałam dwa lisy. Jednego z nich zabrałam i poszłam jeszcze dalej sprytnie zacierając za sobą ślady od samej nory. Znalazłam się koło niedużego wzgórza i wdrapałam się nie nie. Szczyt tak na prawdę nie był szczytem, ponieważ wył wklęsły. Do dobra kryjówka. Nikt nie zdoła mnie to zobaczyć, a dzięki sporej mgle nikt nie zauważy dymu. Niewiele było tu chrustu do rozpalenia ogniska. Było też mokre od śniegu co utrudniało panie go. Na szczęście igły drzew nadawały się świetnie. ognisko nie było duże, tylko bardzo małe najpierw rozpuściłam śnieg w metalowym kubeczku tym razem czekając aż woda będzie trochę cieplejsza, później wypatroszyłam zwierzę. Szło mi koszmarnie, nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale na szczęście widziałam jak Gale to robił i cały czas miałam ten obraz przed oczami.
Zjadłam sporą część mięsa lisa, resztę oderwałam od kości i schowałam w plecaku zawinięte w foli. Na później. Korpus zwierzęcia zakopałam pod śniegiem i wypiłam resztę letniej wody. Najedzona i wypoczęta ruszyłam przed siebie. Nie wiem czego szukam. Wiem, że idę na pewne spotkanie z innymi trybutami. Nie mogę postąpić inaczej, bo w końcu Kapitol sam mnie ukarze. Oni potrzebują widowiska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz